Geoblog.pl    agasmialek    Podróże    Mentalny Grossglockner    Dzień akcji
Zwiń mapę
2009
12
cze

Dzień akcji

 
Austria
Austria, Großglockner
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 641 km
 
Zaplanowaliśmy wstawanie o 4.00. Optymalnie, bo 4-osobowa grupa rodaków miała wstać o 3.00 i przetrzeć nam szlak. /Zające./
Budziki zaczęły dzwonić o tej bezlitosnej godzinie, powoli wyciągając zaspany umysł na powierzchnie przytomności. W głębi pokoju dało się słyszeć rozmowę obudzonej wcześniej grupy: „Za bardzo wieje. Nie ma możliwości iść w takich warunkach. Poczekajmy. Zobaczymy jak rozwinie się sytuacja.” Wychwycona rozmowa, była jak balsam – z ulgą pozwoliła zapaść się ponownie w ciepły sen, w ciepłym puchowym śpiworze…
Kolejne przebudzenie, przed 5.00.. I znów tak strasznie wieje.. Sen..
A potem już pytanie: „A wy, o której wstajecie?” To C1, któremu udało się wstać.
Krótkie upomnienie jest jak kubeł zimnej wody - wyrywa ze snu i ustawia wszystko na właściwe tory: jest po 5.00, wiatr przycichł, trzeba wstawać – mamy górę do zrobienia. :)
Głowa na szczęście już nie boli – wycieczka na lodowiec i sen pomogły.

Poranny rozruch nie poszedł tak jak to było zaplanowane. Mimo wczorajszych przygotowań – chłopcy nie mają spręża, a my z Robertem, w rakach uprzężach i całym szpeju, prawie godzinę czekamy aż się zbiorą. W końcu wyruszamy bez nich - może to ich zmotywuje do przyśpieszenia. W końcu jest już 7.15 – późno w stosunku do tego, co zaplanowaliśmy.

Przed nami wyszły już 3 grupy – dwie polskie i jedna austriacka. Ci ostatni próbowali się wbić na grań wspinaczkową (III) - alternatywną, trudniejszą drogę dojścia na Grossa. Wycofują się jednak. Jak nam później powiedzą – „Too icy and too windy. Too dangerous” /grań nazbyt oblodzona i wietrzna. Zbyt niebezpiecznie./– wracają na drogę normalną.
Pokonujemy gładko drogę do lodowca Ködnitz Kees /ok. 3000 m/, tam czekamy chwilę na braci. Wiążemy się w czwórkę liną. Ostatnio były opady śniegu – lodowiec jest bielusieńki i gładki – ani śladu szczelin, o których ostrzegają przewodniki. Nie widać ich – nie znaczy jednak, że ich nie ma. Dla nas konieczność związania się jest oczywistością.
Niestety, nie wszyscy tak podchodzą. Połowa grup, które mamy w zasięgu wzroku przemierza lodowiec bez asekuracji – ignorując niewidoczne ryzyko. Jeśli jest ścieżka – to znaczy, że można iść...

Przejście lodowca zajmuje ze 2 godziny. Wczoraj wydawało się, że to będzie moment.. Zmierzamy w kierunku stromego pola śnieżnego, z którego wejdziemy na grań. Z przodu zygzakując pomyka dwójka skiturowców, i gdzieś dalej – grupy, które wyszły ze schroniska przed nami. Pierwsza z nich odbiła mocno w prawo – wchodząc na grań za wcześnie, zbyt nisko. Tak też można dojść, ale granią idzie się trudniej i dłużej – stracą przez to ponad godzinę czasu i… pozycję lidera. Wczorajszy rekonesans i dyskusje nad mapą przydały się – wiemy którędy wiedzie najkrótsza droga, już zresztą widać stalówki przy skałach. Jeszcze tylko śnieżne podejście do pokonania i możemy się w nie wpinać.
Droga granią nie przedstawia specjalnych trudności. Stalowe liny i klamry – klasyczna via ferrata - zabezpieczają przed upadkiem. Są może 2 krótkie odcinki, gdzie lin nie ma za to jest przepaściście, poza tym, raczej bezpiecznie.
Po godzinie docieramy do schroniska Erzherzog-Johann-Hütte 3450 m. Rest, jedzenie, przepak, zostawiamy zbędne rzeczy, żeby na samą gorę było jak najlżej. Póki co – nie odczuwamy problemów związanych z wysokością.
Po 11.00 wyruszamy na ostatni odcinek. Tym razem wiążemy się liną w zespołach dwójkowych – łatwiej, szybciej, …bezpieczniej. ;)
Najpierw trawers płaskim śnieżnym polem. Potem zaczęło się dość strome podejście polami firnowymi Glocknerleitl, o nachyleniu dochodzącym do 35 stopni. Wchodzimy w kuluar – wąski jęzor śnieżny otoczony po obu stronach skałami. I jest coraz stromiej.

Od schroniska ja prowadzę – po porannym rozruchu, już chyba oboje z Robertem mamy lepsze tempo – wcale nie szybkie, ale stabilne, konsekwentne - spokojnie, ale do przodu.. Uporczywie skracam przerwy do minimum i napieramy. Dzięki temu przed końcem kuluara mijamy ostatnią polską dwójkę, która szła przed nami i jesteśmy na czele ekip ze Stüdlhütte. (Yeeessss! Dusza zawodnika zawsze najlepiej czuje się na prowadzeniu. Hi hi – wiwat stare nawyki.) Wracający z Kleingrocknera Austriacy gratulują nam dobrego podejścia. Oni się wycofują, bo wyprzedzające ich ekipy zablokowały przełęcz między Grocknerami – musieliby czekać zbyt długo na swoją kolej. Poprzednia dwójka austriacko – niemiecka, doświadczeni wspinacze, dwukrotnie odpadła od ściany na kluczowym podejściu do Grossglocknera, zawrócili. „Too dangerous” /Zbyt niebezpiecznie/. A zatem, tego dnia, nikt jeszcze nie wszedł na szczyt.

Trudno się dziwić - Grossglockner od rana w ciężkich chmurach – poniżej pogoda wietrzna, ale stabilna a Wielki Dzwonnik uporczywie nie chce się odsłonić. Śniegu dużo, miejscami zalodzenia, w gęstej chmurze pewnie niewiele widać. My też niedługo powinniśmy w nią wejść.
Tymczasem.. Perfidne chmursko zaczyna się jakby przecierać. W każdym razie podnosi się trochę. Może to wiatr? Może poranne opóźnienie wyszło nam na dobre? Może mamy trochę więcej szczęścia? A może skutek odniosło moje mękolenie? …Całą drogę w myślach gadam z Wielkim Dzwonnikiem i proszę go, żeby się trochę pokazał, żeby pozwolił się zdobyć i wrócić bezpiecznie. Może uprosiłam?
W każdym razie – po wyjściu ze żlebu widok na przepaściste zbocze po drugiej stronie zapiera nam dech w piersiach. W górze widzimy (!!! Tego nie miały poprzednie zespoły!!!) - ścieżkę granią na Kleingrocknera.
Zmieniamy się kolejnością – Robert przejmuje prowadzenie i zaczynamy wspinaczkę dość stromą granią aż do samego grzbietu. Śniegu jest tyle, że słupki do asekuracji schowane są ponad połowę swojej długości. Czasem wystaje mniej niż pół metra, ale to musi wystarczyć. Dzielnie napieramy do góry.
Ośnieżona grań, za nami, od palika do palika, niepostrzeżenie już stajemy przed Kleingrocknerem /3770 m/. Na nim trwa zamieszanie – jedna grupa wchodzi, druga schodzi – przeczekujemy w miejscu gdzie wygodnie się będzie minąć. Tłok na grani jest chyba największym utrudnieniem. Jest wąsko, na żelaznych palikach lądują pomieszane taśmy, liny, stanowiska, plus żelastwo różnych zespołów, straszny bajzel. Paliki obwieszone są tym wszystkim jak choinki.

Z Kleingrocknera widać już szczyt Grossglockner. Poniżej, między nimi kluczowy moment - wąska i nadzwyczaj eksponowana przełęcz Obere Glocknerscharte. Za nią wiedzie ostatni odcinek drogi - początkowo stromo w skale (II), a w samej partii podszczytowej skalno-lodową granią na dach Austrii. Do szczytu jakieś 35 metrów, ale niebezpieczne, bo odcinek stromej ścianki, nie dość, że jest w ekspozycji, to dodatkowo na niezbyt stabilnym podłożu..

Tymczasem utknęliśmy na Klein’ie czekając na swoją kolej. C2 postanowił nie iść dalej – zostajemy w trójkę. Zdążyliśmy założyć liny do zjazdu, sklarować sprzęt, i nadal czekamy. Tyle już tu sterczymy, że dogoniły nas apatia i wątpliwości czy pchać się dalej. Dwa zespoły w ścianie naprzeciw kombinują coś już przez około godzinę, nie bardzo wiadomo co, nie bardzo też wiadomo ile to jeszcze potrwa. Niedobrze, bo już dochodzi 15.00. Nad Grossem znów zebrały się cięższe chmury i zasnuwają wierzchołek. Krzyż tak nieodległy niknie w mgle.. Zastygamy w tym trochę absurdalnym czekaniu.
Na szczęście trwa to już tylko chwilę. Zaraz potem Gross znów się odsłania – jakby mówił – „Noo, c’moon, chodźcie już.” :-) Czuje, że daje nam przyzwolenie na wejście.
W tym samym momencie klaruje się również sytuacja na szlaku – jedna grupa ruszyła do szczytu, natomiast zjeżdżające dziewczyny, zaproponowały nam asekuracje do pierwszego przelotu.
Wąskie gardło puściło – C1 wspina się jako pierwszy i zakłada asekuracje dla naszej dwójki. Następuje chwila ostrej spinki, bo są wątpliwości czy założył ją prawidłowo. W dodatku – jak to ma niestety w zwyczaju – twierdzi, że wszystko jest w porządku. Z dołu nie widzimy. Nerwówka całkowicie zrozumiała – na miejscu Roberta też wolałabym się upewnić, że w tym najtrudniejszym miejscu całej wspinaczki mam prawidłową asekurację. Chwila ostrej pyskówki, skutkuje - dogadali się – Robert już w ścianie. Czas na mnie, ruszam w stronę przełęczy. Z chwilą, gdy wpinam w linę przyrząd zjazdowy wszelkie wątpliwości mijają całkowicie. Zjazd, około 5m – dalej trawers po śnieżnym nawisie, po obu stronach przestrzeń, z prawej strony ostro ucieka w dół Rynna Palaviciego. Przełęcz częściowo zabezpieczona stalówką, częściowo palikami. Któryś zespół zostawił poręczówkę, z której korzystamy – my w zamian zostawiamy linę, która ułatwi wycof na Kleingrocknera. Mijam stanowisko dziewczyn i zaczynam wspinaczkę do chłopaków. Po chwili kluczową partię mamy za sobą - nie było tak strasznie :). Za pierwszym przelotem już jest bardziej połogo. Związani w trójkę idziemy z lotną asekuracją po kolei – Robert, chwilę później C1 i ja na końcu.
Piękny moment: panowie już pod krzyżem a mnie dzielą od szczytu ostatnie kroki śnieżną granią. Delektuje się nimi w nieskończoność… :) :) :)
A potem już szybko – radość na szczycie, fotki, podziwianie przepięknej panoramy – po horyzont rozciągają się pod nami pasma górskie, wreszcie decyzja o odwrocie. Schodząc doganiamy parę z Polski, odcinek do Kleina pokonujemy wspólnie i pomagając sobie nawzajem sprzętowo. W międzyczasie mija nas czwórka Austriaków – bez sprzętu, bez raków, dobrze, że chociaż powiązani…
Robert mówi do nich, że są "odważni", że tak idą. Ja w myślach mówię - że są głupi. Nie mam podziwu, ani nawet cienia zrozumienia dla ich nonszalancji. Pozostaje trzymać kciuki, że zejdą cało.
Dzięki dość sprawnemu działaniu, polskiej samopomocy i obyciu ze sprzętem – atak szczytowy i powrót na Kleingrocknera zajął nam nie więcej jak pół godziny. Dobry czas. :-) Zbieramy C2, przewiązujemy się ponownie w zespoły dwójkowe i zaczynamy odwrót do schroniska. Poniżej nas nie ma żadnych grup. Wszystkie, które wychodziły w górę wspólnie z nami wycofały się z powodu tłoku na przełęczy. Warto być pierwszym. Samo wejście na Grossa nie przedstawia dużych trudności technicznych, ale konieczność czekania na swoją kolej może udaremnić finalny atak. Nam się udało. :-)
Schodzimy do schronu, trochę emocji z powodu śniegu, który miejscami skruszał i nie trzyma tak dobrze. Ześlizgnięcia w ekspozycji nie należą do przyjemnych, ale jesteśmy związani. Bezpiecznie docieramy na dół.
Zbieramy depozyt z Erzherzoga-Johanna, i bez przystanku (C1 boli głowa) ruszamy oporęczowaną granią w stronę lodowca. Na lodowcu nogi plączą mi się ze zmęczenia, w sumie niewiele jedliśmy po drodze – kanapka plus dwa batoniki – to niedużo. Adrenalina była tak mocna, że nie czuliśmy głodu. Nadrabiamy pochłaniając pozostałe szturm-żarcie, żeby odzyskać siły.
Kolejny depozyt zbieramy ze Stüdl’a. Ponieważ jest pełen Czechów rezygnujemy z pomysłu nocowania tam ponownie. Idziemy niżej – bracia biwakować przy samochodzie, ja z Robertem, burżujsko do schroniska Lucknerhütte /2241 m/. Po 14 godzinach akcji zasłużyliśmy na ciepły prysznic, wygodne wyrko, gulashensuppe oraz wymianę wrażeń z rodakami przy austriackim Weissbier! :D
Niespodziewanym bonusem są gratisowe piwa i kolejka nalewki gruszkowej, przyniesione nam przez zaznajomionego gospodarza – hipisa, które nazajutrz poskutkują odczuciem lekkich objawów choroby wysokościowej. ;)))))
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (25)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
BPE
BPE - 2009-07-06 12:44
WOW - ale zdjęcia - widoczki obłęd, gratuluję wejścia, my moglismy sobie obejrzeć tą "górkę" tylko z daleka będąc w Alpach z 2,5-latkiem - może kiedyś.
 
 
agasmialek
foka wędrowniczka
zwiedziła 2.5% świata (5 państw)
Zasoby: 43 wpisy43 12 komentarzy12 616 zdjęć616 4 pliki multimedialne4
 
Moje podróże
10.06.2009 - 14.06.2009
 
 
18.10.2008 - 10.11.2008