Podzieliliśmy się na 2 zespoły: Tomek, Robert i przygarnięty do teamu Kuba – raz jeszcze wylądowali w gorących źródłach, po czym skierowali się w dół, by złapać jeepa i docelowo dotrzeć do Pokhary. Tam mieli załatwić sobie dwudniowy rafting.
My z Wojtkiem przed 16h wyruszyliśmy w górę. Podjęliśmy próbę rozbicia czekającego nas długiego podejścia na 2 krótsze odcinki. Niewiele mogliśmy „urwać” z drogi wyruszając o tej godzinie, ale udało się nam wywspindrać około 500 m. Mimo późnego popołudnia było bardzo duszno, a my - dla nadrobienia czasu - nadaliśmy sobie szybkie tempo. Nieźle nas to wszystko zmęczyło. Mój organizm całkowicie się wykoleił po tych całych gorących kąpielach – po raz drugi tego dnia poszła mi krew z nosa. Uznaliśmy to półgodzinne podejście za wystarczające - zwłaszcza, że właśnie weszliśmy w chmurę, która zaczęła straszyć pierwszymi kroplami deszczu. Dotarliśmy do niższych partii Ghary. Z pierwszego napotkanego domku wyskoczył do nas na drogę chłopiec, proponując nocleg. Zgodziliśmy się – na co ten, zdziwiony trochę tym, że poszło tak łatwo, zaczął przepraszać, że pokój jeszcze nie jest gotowy, ale że zaraz będzie i żebyśmy tymczasem siedli i odpoczęli. Przystaliśmy na to ze śmiechem, a potem obserwowaliśmy jak uszczęśliwiony malec wraz ze starszą siostrą pędzą na złamanie karku „wyszykować” nam pokój. Z obawą zaprosili nas na oglądanie gotowego dzieła. Obawa była zresztą uzasadniona, bo pomieszczenie, gdzie mieliśmy nocować, było szopą, podzieloną na wąziutkie pokoiki ścianami z desek. W pokoikach było tyle miejsca, że mieściły się tam zaledwie 2 wąskie prycze i jeszcze węższy prześwit miedzy nimi, pozwalający dostać się do zamkniętego szczelnie okna. Ściany były od połowy pobielone – co miało dawać efekt czystości – a dawało doskonałe tło dla zasuszonych korpusików zdechłych pająków. Było ich mnóstwo!! Na ich widok dostawałam drgawek obrzydzenia, ale postanowiłam nie sprawdzać, czy aby wszystkie są martwe i zasuszone. A nóż okazałoby się, że nie – i wtedy nockę miałabym z głowy... Każdy ma jakieś fobie – moją są pająki.
Zgodziliśmy się na te mało wytworne warunki, czym uszczęśliwiliśmy dzieciaki. Okazały się bardzo przyjazne: pięcioro rodzeństwa: 3 siostry i 2 braci uwijało się po przyzbie. Obsługująca nas dziewczynka garnęła się do rozmowy, opowiadała a sobie, rodzinie, szkole. Przez otwarte drzwi widzieliśmy jak wokół rozpalonego pieca toczy się życie tej rodziny... Poczuliśmy się wyjątkowo. Jakbyśmy nie byli turystami z pieniędzmi, lecz gośćmi zaproszonymi do udziału w wieczerzy. Zrobiło się miło i swojsko. Był to jeden z najprzyjemniejszych wieczorów, jaki spędzaliśmy na trasie tego trekkingu. Ciepły i klimatyczny… i pod znakiem pająków..:>