Manang - pierwsza kluczowa miejscowość naszej wędrówki. Tu robimy aklimatyzację – zostajemy na 2 noclegi, żeby organizm miał szanse oswoić się z wysokością. Ci z nas, którzy czują się na siłach – Tomek, Wojtek i ja – dzień wolny spędzają na aklimatyzacji czynnej: z wysokości 3550m przechodzimy do jeziora Ice Lake położonego na 4600 m npm. Robert podchodzi do ok. 4000 m n.p.m. szlakiem za Ganngapurna Lake, Hubert ma zaleconą aklimatyzację bierną - odpoczywa w Manangu.
Wędrówka do Ice lake: szlak startuje z Bragi, więc początkowo trzeba się cofnąć. Potem zaczyna się ostre podejście w górę. Po przekroczeniu wysokości 4000 m faktycznie odczuwalna jest zmniejszona zawartość tlenu w powietrzu. Zmęczenie przychodzi dużo szybciej: po kilku krokach od postoju nogi jakby zapominały o skończonym przed chwilą odpoczynku. Jedynym sposobem jest iść swoim tempem – spokojnie, nie forsować, ale też i nie zatrzymywać się bez potrzeby. Im wyżej, tym ciężej wyrównać oddech a w głowach nieprzyjemnie pulsuje.
Po 4-5 godzinach najostrzejszego jak dotąd podejścia (ponad tysiąc metrów przewyższenia) docieramy do Ice Lake. Każdy z nas po drodze przeżył swój kryzys i przewalczył natarczywą myśl, że można zawrócić – bo jest to tylko nadobowiązkowa wycieczka (kryzysowi skutecznie dopomagał pewien złośliwy Szerpa, który i mi, i Wojtkowi znacznie zawyżył pozostały czas dojścia do celu). Dlatego po osiągnięciu poziomu 4600 m n.p.m. jesteśmy z siebie bardzo dumni. Po raz pierwszy starliśmy się z granicą własnej psyche i pokonaliśmy ją. Pierwsze istotne zwycięstwo tego wyjazdu. Nad połyskliwą taflą jeziora spędzimy tylko chwilę. Sesja zdjęciowa dla sponsora, przerwa na aspirynę i w dół. Pulsowanie w głowie mobilizuje do szybkiego zejścia. Trwa ono kolejne 3 godziny… Wyszło: 7 godzin ostrej wyrypy. Czemu zawsze tak się kończy, gdy planujemy light’ową wycieczkę? :)
Po zejściu do Manang zastajemy sytuację dość poważną: Hubert, mimo całodziennego wypoczynku i chwilowej poprawy samopoczucia w ciągu dnia, wieczorem wygląda bardzo źle. Szarozielony na twarzy, ma gorączkę i ciężko z nim złapać normalny kontakt. Jest poważnie osłabiony – u niego infekcja żołądkowa przebiegała najostrzej. Potem doszły do tego objawy przeziębieniowe, ból gardła i kaszel. Zdaliśmy sobie sprawę, że od 4 nocy nie spał, a biorąc pod uwagę problemy trawienne – również i nie jadł. Lub jadł, ale bez efektów. Mimo to codziennie, bez słowa skargi pokonywał wielogodzinną trasę w górę. Efekt – skrajne wyczerpanie, a my stanęliśmy przed trudną decyzją: „co dalej?”. Szczęśliwie w miasteczku był czynny w sezonie szpital. Decyzję postanowiliśmy odłożyć do konsultacji z lekarzem, która miała się odbyć nazajutrz.
Do tej pory leczyliśmy się zgodnie z wszelkimi prawidłami sztuki – mamy dwie półtorakilogramowe apteczki wyposażone wszechstronnie, ze szczegółowym spisem opracowanym na podstawie recept i konsultacji – co, kiedy, ile… Stosowanie wg spisu oraz zgodnie ze zdrowym rozsądkiem i doświadczeniem. Tutaj jednak, gdy aplikowane od kilku dni leki nie skutkowały, poczułam jakby tego doświadczenia zabrakło. Tego wieczoru, pierwszy raz od początku treku – chyba wszyscy poczuliśmy się po prostu bezradni…