Pierwszą część trasy pokonaliśmy w 1,5h. Zebraliśmy się późno, bo przed 9.00 (chłopcy nadal walczą z żołądkami, ale chyba ma się ku lepszemu), także na trasie musieliśmy dublować wycieczki, które zdążyły wyprzedzić nas rano. Szlak idzie doliną rzeki Marsyangdi Nadi – wije się poniżej nas, mlecznobiała, czasem przecinają ją metalowe, ozdobione chorągiewkami modlitewnymi mostki. Droga fajna: ścieżka pnie się po zielonych, gęsto zarośniętych zboczach, idzie się trochę jak przez dżunglę. Na naszą korzyść działa to, że idziemy po zacienionej stronie zbocza. Miejscami, zwłaszcza na słonecznych podejściach, jest ciężej. Niepostrzeżenie zrobiło się naprawdę gorąco – jesteśmy po stromej, nasłonecznionej wspinaczce do miasteczka Bahundanda - nie ma sensu iść nalej. Zatrzymujemy się na rest do około 14.00. W hotelu - restauracji Mountain View spotykamy Arlettę i Wojtka. Jest około południa. Odpoczywamy pod wielkim fikusem, na tarasie z widokiem na zielone, mięsiste wzgórza i pola ryżowe. W wiosce stały rytm: dzieciaki się bawią, objuczeni (i do 80kg!!) Szerpowie przechodzą szlakiem, kobiety robią pranie…