Besisahar obudziło nas pianiem fałszujących niemiłosiernie kogutów. Choć tak naprawdę spokojnie spałam, tym razem chyba tylko ja. W nocy aklimatyzacja żołądkowa dopadła chłopaków. Nasz pokój zamienił się w lazaret i nie było mowy o szybkim zebraniu się. Łóżka i kible (cóż, że nie działały spłuczki?) były naprzemiennie oblegane do oporu, czyli do 12.00. Potem musieliśmy się wymeldować. Korzystając z chwili przestoju przeszłam w górę miasteczka. Wracając spotkałam Arlettę i Wojtka – parę Polaków poznaną na wschodzie słońca w Pokarze. Ustaliliśmy wspólne wynajęcie jeepa do Bhulbhule i pozostało tylko... zwinąć lazaret. Nawet jakoś poszło.
Jeepa wynajął nam właściciel hotelu za 4500 RP na 7 osób. Było to oczywiste zdzierstwo, ale ze względu na stan chłopaków zgodziliśmy się, nieopatrznie płacąc negocjującemu bossowi (pijanemu w trąbę) opłatę z góry. Udało nam się dojechać ledwie do końca wioski, gdzie, jak się okazało, była oficjalna baza startujących w górę jeepów.
Nagle banda niewyrośniętych, nepalskich mafiosów otoczyła samochód - wyciągnęli kluczyki ze stacyjki, a następnie naszego młodego kierowcę na „negocjacje”. Jeep nie może jechać dalej, bo nie ma zezwolenia. Proponowali własne jeepy z postoju – za dobrą cenę. Nasz kierowca teoretycznie negocjował, a praktycznie czekał na rozwój sytuacji i chwilę, kiedy, zastraszeni, dobrowolnie przesiądziemy się do innego jeepa. Czuć było z daleka, że to szemrana akcja. Jak zwykle chodziło o kasę, ale tym razem to było zwykłe oszustwo i wymuszenie. Pierwszy wkurzył się Tomek – trzasnął drzwiami i zaczął „lokalsom” robić awanturę. Potem szybko dołączyli do niego: oba Wojtki, Robert i w końcu też Hubert… jak już się paką wydostał z zatrzaśniętej kabiny. Byłoby niezłe widowisko: pięciu rosłych białych kłócących się z ponad dwudziestoosobową bandą nepalskich wyrostków, sięgających im maksymalnie do ramienia. Byłoby, gdyby sytuacja nie stawała się napięta. Mają przewagę liczebną, są u siebie, a my wcale nie znamy kultury i lokalnych układów na tyle, by ocenić, czy mogą nas zaatakować bezpośrednio..
Ale to my mieliśmy element zaskoczenia. Młodzi mafiosi z Besisahar nie spodziewali się takiego obrotu spraw. Z Polakami żartów nie ma – nie będziemy potulnie płacić jeep-owego haraczu! Po przepychankach Wojtkowi udało się odebrać kluczyki od wozu i dzięki temu zmusić kierowcę, żeby wracał do hotelu po nasze pieniądze. Z kierowcą poszedł mocno podkurzony Tomek, a my zostaliśmy, broniąc zdobytego wozu, naszego dobytku, a przede wszystkim - chwilowej przewagi w tej utarczce.
Czekamy. Czas się dłuży - Tomka nie widać. Trochę za długo to trwa, zaczynamy być niespokojni. Nie wiemy, czego się spodziewać. Krótka wymiana słów i spojrzeń, pada decyzja: bierzemy wóz i jedziemy po niego. Wojtek, okazało się, umiał prowadzić takie auto – nawet z kierownicą po prawej stronie. Odpalił i .. .tak oto porwaliśmy jeepa. :) Mafiosom już całkiem opadły szczęki, no, może oprócz najmłodszego, który wskoczył nam do auta i pokazywał, jak zmieniać biegi. ;)
W rezultacie: Tomka odzyskaliśmy, kasę również, w dalszą drogę pojechaliśmy za 300RP od łebka, a w pierwszym wydaniu miejscowej gazety będzie o tym jak polska wycieczka sterroryzowała miasteczko. :) Samochód oddaliśmy – żeby nie było.
Teraz jesteśmy w Bhulbhule – po emocjonującej jeździe stromymi drogami i przerwie zbieramy się w dalszą drogę. Na ile pozwolą siły i żołądki chłopaków. Mi przeszło już całkiem. Czuję, że jestem na wakacjach! Jest niesamowicie!!
Wieczorem, po około godzinnym marszu, dotarliśmy do Nadi Basar i zatrzymaliśmy się na nocleg. O 19.30 wszyscy byliśmy już w łóżkach. Chłopcy walczą dalej.