„Znów wędrujemy ciepłym krajem
Malachitową łąką morza
Ptaki powrotne umierają
Wśród pomarańczy na rozdrożach”
Melodia do wiersza K. K. Baczyńskiego samoistnie rodzi się w głowie podczas pierwszego etapu naszej wędrówki. Schodząc z Bahundanda do Syange zachwycamy się bujną roślinnością – fikusy, drzewka betlejemskie, bugenwille – u nas doniczkowe krzaki, tutaj osiągają rozmiary drzew wielkości naszych topoli – olbrzymie, mięsiste, zielone. Są też baobaby rosnące w kępach, kwitnące na czerwono hibiskusy i drzewka pomarańczowe obsypane małymi, żółtozielonymi kuleczkami owoców. Miejscowi nie mają cierpliwości czekać, aż nabiorą koloru – zrywają i sprzedają je takie (w Tesco by to nie przeszło:>). A może to po prostu inny gatunek od tych, które znamy z supermarketów? W końcu smakują też zupełnie inaczej.
W wioskach gromadami witają nas dzieciaki radosnym: „Namastee! Have a school pen?” Nie wydają się rozwydrzone - jak uważa większość turystów piszących o tym rejonie. Ujmujące jest to, że wykorzystując swój dziecięcy urok mogą prosić o wszystko – z pieniędzmi włącznie – a proszą o długopis do szkoły. Drugą już zupełnie niematerialną radością, o którą zabiegają, jest zdjęcie. Nic nie chcą w zamian za pozowanie: wybuchają śmiechem, widząc się na wyświetlaczu aparatu i... puszczają nas w dalszą drogę.
Ścieżka raz pnie się mocno pod górkę, raz schodzi stromo w dół – kamienista, ubita – dość dobrze się idzie. Po południu ruch jest niewielki – w jedną stronę idą turyści, w drugą - pociągi mułów. Czasem ścieżka wchodzi w całkowicie zarośnięte partie – nagle otacza nas tak głośne brzęczenie i cykanie świerszczy, że nie słychać własnych myśli. Innym razem przechodzimy przez tarasy żółtozielonych pól ryżowych, z których sporadycznie wystają wielkie, obłe, czarne głazy. Wyglądają, jakby słonie lub bawoły przycupnęły w wysokiej trawie sawanny. :)
Jedyne, co mi się nie podoba, to wielgachne nici pajęczyn, a na nich połyskliwe korpusy pająków. Brr… Za dużo ich... Lepiej nie patrzeć, jak obrabiają świeżo złowioną zdobycz.
Nocleg w Syange spędzamy w hotelu pod wodospadem (dobrze, bo bez komarów). Jak próbujemy się tam dostać pod wieczór, obraz tego dzikiego raju, który od 2 dni utrwalał nam się w głowach, burzy… koparka, rozrzucająca głazy i kamienie jakieś 10m nad ścieżką wiodącą do hotelu. Chyba budują autostradę wzdłuż Marsyangdi. :)
Hotel w porządku (pozostałe 2 położone w samym miasteczku były dużo gorsze) – szybki prysznic z resztkami ciepłej wody – szybka kolacja – szybkie spanie. Przed 20.00 jesteśmy w śpiworach.