Do Pokhary dotarliśmy późnym wieczorem, po 23h. Wynajęta taksówka była wyborna: trzepało niemożliwie, a nasz kierowca – milczący („on nic nie mówi”) Nepalczyk -zatrzymywał się na zamówienie, byśmy mogli podziwiać otwierające się przed nami przedgórza Himalajów. Zatrzymywał się również bez zamówienia – po prostu: stawał, znikał gdzieś - zjeść coś, załatwić - albo wysadzał nas u swoich krewnych, aby dać im okazję zarobienia na naszym posiłku.
Po drodze zaliczyliśmy pierwsze nepalskie żarcie w przydrożnej wiosce, z której dochodziły zapachy takie, że poprosiliśmy o zatrzymanie wozu. Bez zastanowienia rzuciliśmy się na mieszankę niezidentyfikowanych „smakołyków” ze wszystkich dostępnych garnków - oczywiście, za jeszcze niezbyt wprawnie wynegocjowaną cenę. A Nepalczycy ceny ciągną strasznie. Pierwszą kwotę podają z kosmosu, a jak komuś się przypadkiem wymknie zbyt niska, lub normalna, zaraz kilkuosobowa „komisja cenowa” poprawia stawkę na minimum 3x wyższą. Targujemy się, chociaż czasem sytuacje kruszą nasze serca i lekką ręką przystajemy na podane kwoty, tłumacząc – choć tyle możemy dla nich zrobić, bo przecież dla nas to grosze…
Lekką ręką zgodziliśmy się też w Pokharze – na usprawiedliwienie dodam, że mocno zmęczeni całodniową podróżą – na zaprzyjaźniony hotel, do którego zawiózł nas milczący taksówkarz. Hotel Lovely Mount okazał się jakby przeklejony z czasów kolonialnych: przystrzyżone trawniki, nie wspominając już o kwiatach: aksamitki, nasturcje, uwodzące zapachem mimozy, bugenwille, georginie, dość swojskie pelargonie i wiele, wiele egzotycznych, których nie potrafiłam zidentyfikować. Plus olbrzymie drzewo avocado na środku ogrodu. Dyskretna, nepalska obsługa nienachalnie kręciła się w pobliżu, reagując na każde nasze spojrzenie. No i najważniejsze: czyste pokoje z moskitierami w oknach, wygodne – jak na dotychczasowe warunki – łóżka i pierwszy od początku wyjazdu ciepły prysznic. Kolonialny raj. :)
PS z drogi: Po którymś postoju na jedzenie u krewnych kierowcy czekałam na resztę teamu przy samochodzie. Chłopcy zbierali się powoli. Nagle w wiosce zabrakło prądu – latarnie przydrożne zgasły, zostałam otulona nocą i cykaniem świerszczy. Postanowiłam przejść się kawałek w dół wioski. Schowana w ciemności zaglądałam w spokojną codzienność mieszkańców. Domy otwarte są od strony ulicy. Sama nie będąc widzianą patrzyłam, jak tego wieczora życie skoncentrowało się wokół świec płonących na przydomowych stolikach. Rozbawione dzieci, mężczyźni i kobiety przy posiłku, starcy o pomarszczonych, ale szczęśliwych twarzach. A wszystko tonące w tym ciepłym blasku. Stałam po ciemku i czułam jak właśnie topnieje we mnie lód uprzejmego dystansu, który przewidziałam na ten trip. Coś mi rzekło, że niechybnie pokocham tę krainę. ;)
MUZYCZNA POCZTÓWKA z drogi:
http://pl.youtube.com/watch?v=iFpYVlTzHX4