Jakimś cudem udało nam się wstać o tej 5.00 – 5.15. Wewnętrzny strażnik nie pozwolił dospać nawet po wyłączeniu budzika. Rzut okiem na niebo: noc gwiaździsta, więc chmury musiały zejść niżej. Jest szansa na widoki. Zbieramy się szybko – bierzemy tylko kijki i latarki. Wyruszamy po ciemku. Po raz pierwszy latarki mają okazję się dłużej przysłużyć (Dłużej niż do toalety i z powrotem).
Chcemy dojść spokojnym krokiem, żeby nie stać na mokro, spoceni na szczycie. Nie da się: wąską drogą do zaznania światłości poranka walą na Poon Hill tabuny turystów. Sapią pod górkę, najczęściej w zorganizowanych i ciasno zbitych grupach, których nie idzie wyprzedzić. Cóż się dziwić: Poon Hill jest znanym w tym rejonie miejscem widokowym, który obowiązkowo zaliczają wycieczki ze wszystkich okolicznych trekkingów, lub prosto z Pokhary. Raz po raz utykamy za kolejnym „wagonem turystów”, który w szerszych miejscach trzeba pospiesznie przeganiać, bo niebo już nabiera kolorów i żal tracić widowisko.
Na górze już czeka tłum gapiów: Francuzi, Rosjanie, Niemcy, Włosi... Wszelkie narody świata – istna wieża Babel. Gwarno, tłumnie - nie fajnie. Głośne rozmowy, owacje i śmiechy przeszkadzają po tak długim czasie przebywania w naturalnej, cichej dziczy.
„Nie słyszę głosów – nie dotykam – nie dotyczę Was” – włącza się automatycznie w głowie piosenka Kasprzyckiego. Pomaga wyciszyć gwar i zostać sam na sam ze spektaklem, który zaczyna się rozgrywać przed naszymi oczami. Zza jasnej łuny wzgórza pierwsze promienie słońca padają na Annapurna South. Stojąca przed nią święta góra – rybi ogon, Machhapuchhre już pewnie jest w słońcu, choć pod tym kątem niestety tego nie widzimy. Promienie słońca oblewają kolejno Hiunchuli, Annapurnę I, Nilgiri, a po dłuższej chwili również „giganty” lewej części panoramy: Dhaulagiri, Tukuche Peak i kolejne szczyty aż po horyzont. Światło powoli spływa śnieżnymi zboczami w dół stromych ścian, zmieniając swoją barwę z różowo-pomarańczowej przez bardziej żółty – aż do całkowitej białości.
Stojąc nieco poniżej gwarnej grupy turystów zdajemy sobie sprawę, że to jest nasze pożegnanie z TYMI Himalajami. Po raz ostatni na wyprawie oglądamy takie widoki. Robi mi się trochę smutno.
Dziś jeszcze zejdziemy do Pokhary i dalej czeka nas już tylko… cywilizacja. Śniłam o tym dzisiejszej nocy – śnił mi się powrót do miasta, gwaru i pośpiechu. We śnie czułam się zagubiona i przytłoczona – nie mam wątpliwości, że tak samo będę się czuć w rzeczywistości. Chyba na tym wzgórzu skończyła się nasza wyprawa. Nasz Nepal.
N-ever
E-nding
P-eace
A-nd
L-ove.
Bez wątpienia trzeba będzie tu wrócić.