Rano, koło godziny 7.00 wyruszyliśmy w dalszą drogę do Gorepani. Zostało nam nieco mniej niż 1200 m przewyższenia. Do zaakceptowania, choć z dopakowanymi plecakami – wiadomo – ciężko. Cały dzień szliśmy pod górkę. Krótki przystanek w Palhante na herbatę i Apple pie (bardziej przypominał rollspringa, ale jako nadzienie miał świeżo starte jabłka i był pyszny!) No i znów pod górkę. Najśmieszniejsze na tym odcinku, choć było to trochę męczące zjawisko, były wsie, które rozrzucone wzdłuż szlaku – nie miały końca. Idziesz 20 minut pod górę – wydawałoby się, że powinna być już trzecia z kolei wioska, a wciąż jesteś w tej samej. A potem nagle płynnie przechodzi w następną – i tak nas kolejno zwodziły: Ghara (ponad 1 godzinę marszu!!!) Shikka, Phalanthe, Chitre. Te dwie ostatnie miały opis „Czyste miasto” – faktycznie, równiutki chodnik i schludne obejścia sprawiały bardzo korzystne wrażenie. W drodze towarzyszą nam dziś: Dauhlagiri i Tukuche Peak, oraz Annapurna South po drugiej stronie. Ale niebo straciło swoją przejrzystość - jest jakby przydymione, chyba zmienia się pogoda.
Po 4-5 h marszu wreszcie ujrzeliśmy w górze Gorephani. Zaczęły się osławione lasy rododendronów. W sezonie muszą olśniewać kwieciem – teraz, wielkie, omszałe drzewa trochę przypominają stare strachy, zastygłe nagle w dziwacznych pozach. Z pni zwisają mchy, paprocie i jakieś strąki, a sam ich kształt sugeruje, że zaraz jak tylko odwrócisz się do nich plecami – zaczną się znowu ruszać. Zakradną się i zrobią Ci do ucha „BU!”
Kiedy wreszcie wspięliśmy się na początki miasta, jeden obrót wstecz wynagrodził nam wszystkie męki doskonałą panoramą Dauhlagiri i Tukuche Peak. Na Annapurne musimy poczekać – dziś przysłoniły ją chmury. Liczymy, że jutro na Poon Hill odsłoni się dla nas w całej okazałości.
Logujemy się w najwyżej położonym Hotelu w Gorephani – Top Hill. Trochę tu nowocześnie – ale cóż się dziwić, to bardzo komercyjna trasa. Poza tym – odrobina nowoczesności nie zaszkodzi. W przypływie rozpasania bierzemy sobie pokój z łazienką w środku (!!!!). Doskonały wybór. Jest na najwyższym piętrze i z okien, jako superbonus, mamy widok prosto na zachmurzoną Annapurne! :D Aż zaczynamy się zastanawiać, czy jest sens wstawać tak wcześnie i biec po ciemku do góry, jak można spokojnie obejrzeć wschód słońca tej doskonałej panoramy... leżąc spokojnie w łóżkach! :D Pokój ma też najmilsze w świecie kocyki (pewnie chińskie, ale tak milusie, że ledwo się powstrzymujemy, żeby ich nie spakować i nie zabrać ze sobą do Polski). No i na drzwiach pokoju jest prośba, żeby zmienić buty na sandały żeby nie brudzić nowej królewsko-czerwonej wykładziny! I jeszcze: wrzątek pod prysznicem!!! Po 3 minutach od otwarcia kurka z ciepłą wodą cała łazienka zamienia się w łaźnie parową!! Jest PYSZNIE!! Prawdziwe rozpasanie! :D
Oczywiście z Wojtuszkiem – który już żołądkowo trochę wydobrzał – zjadamy każde po wielkim steku, które obsługa przynosi płonące (!!), na gorących, żeliwnych talerzach. Długo nie udaje nam się wstać od stołu po tej iście królewskiej uczcie. W końcu jednak schodzimy zwiedzić Gorephani. Zwiedzamy niedługo – miasto nie robi na nas porażającego wrażenia, poza tym dogania nas zmęczenie, a noc ma być wyjątkowo krótka.