Jest upał, więc jedzie się średnio. Tomek gdzieś z przodu – jak to ma w zwyczaju - zaprzyjaźnia się z „lokalsami”, my - pogniecieni na ostatnim siedzeniu autobusu. Za oknem codzienność, którą obserwuję z ciekawością i zadziwieniem.
Wioski – powszednie życie mieszkańców toczy się przy otwartych drzwiach: przy domach widzę głównie kobiety, dziewczynki i najmłodsze dzieci. Mężczyźni są w wioskach – przy targowiskach, jadłodajniach lub w zakładach golarskich. Fakt: mężczyźni, choć generalnie oblojdrusy, najczęściej - o ile nie noszą brody - są bardzo przykładnie ogoleni.
Po polach ryżowych, po kostki w wodzie, chodzą kobiety. Nawet w polu wyglądają jak kolorowe, piękne motyle.
Trwają zbiory: kobieta podrzuca zboże w górę, by wiatrak przedmuchał niepotrzebny susz. Najcenniejsze – ziarno – spadnie na rozłożoną na ziemi płachtę.
Roześmiane dzieciaki wychodzą ze szkół - w jednolitych mundurkach idą wzdłuż drogi. Każda szkoła ma inne mundurki, wiec co wioskę inaczej wygląda ta kolorowa gromada.
Lasy – raz zarośnięta dżungla z małpami iskającymi się na gałęziach, innym razem regularnie, jak od linijki zasadzone drzewa.
Po drodze mamy zderzenie z jeepem. Dobrze, że nie wystawiałam akurat ręki przez szybę, bo uderzył dokładnie pod moim oknem. Nasz kierowca ani trochę się nie przejął stłuczką. Bez zwolnienia pojechaliśmy dalej.
Wysiadamy w Sunauli – rikszą dostajemy się do granicy, którą przekraczamy na piechotę. Załatwiając formalności negocjujemy wynajem taksówki do Pokhary. Autobusem jechalibyśmy 15 h. Taksówką będzie dużo szybciej i wygodniej. ‘Dużo szybciej’ okazuje mocno przesadzone (7h), ‘wygodniej’… chyba też trochę. :)